Gdybyś urodził się na Zanzibarze
Twoje życie nie byłoby takie złe. Przy odrobinie szczęścia zarabiałbyś 120 dolarów miesięcznie, chodził boso, całe dnie spędzał pod strzechą, spał na podłodze i żył sto lat.
Tutejszym niewiele potrzeba do szczęścia.
[full_size] [/full_size]Do wioski udałem się następnego dnia po wizycie na Prison Island, o której opowiadałem wam dwa dni temu.
Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, gdzie leży Zanzibar…
Żyją z turystyki i handlu przyprawami. W tym roku jest biednie, ponieważ europejskie media skutecznie wystraszyły turystów przed lotami do Afryki ze względu na problemy z ebolą. Tyle że w Zanzibarze eboli nie ma. Ten kraj jest tysiące kilometrów od krajów, w których szalała i strach przed nią jest całkowicie nieuzasadniony. To tak jakby ktoś pierdnął w Portugalii, a ty w Warszawie zamknąłbyś okna w domu przed smrodem. Oczywiście takie Durczoki mają głęboko w dupie, jak wielką krzywdę robią biedniejszym narodom grzaniem nośnych tematów i trudno mieć pretensje do dziennikarzy, że dbają o własny interes.
A tutaj przez nich ludzie zdychają z głodu.
Wioska – w której byłem – kilka lat temu całkiem nieźle prosperowała. Jej mieszkańcy nie nosili złotych łańcuchów i nie strzelali sobie lifestylowych fotek na tle mercedesów, ale przynajmniej było ich stać na bilet do miasta. Teraz całe dnie spędzają wokół zbudowanych własnoręcznie chatek, bo niespecjalnie mają co innego do roboty. Jedynym wybawieniem są turyści, którzy od czasu do czasu ich odwiedzą, zostawią parę dolarów. Zresztą nie pieniądze są najważniejsze, bo na wagę złota są tutaj także ubrania.
Internet też tutaj nie dociera, a większość posiada telefony komórkowe pamiętające czasy Gierka. Dzieci ciągle szukają zabawy. A to strugają coś, a to walczą kijkami trzcinowymi albo ganiają się wokół zagród. Starsi siedzą lub leżą. Nic więcej nie robią. Siedzą i leżą, siedzą i leżą. Może trafiłem na jakiś leniwy dzień, ale w sumie to co tam można robić więcej? W domu nie masz nawet światła. Jest chłodno, co przy temperaturach powyżej 30 stopni bywa zbawienne, ale ciemno i ponuro. Ani mebli, ani nawet łóżek.
Są bardzo zwinni. Jeden z chłopców oprowadzających mnie po lesie zapytał, czy chcę się napić. Odparłem twierdząco, domyślając się, że to podchwytliwe pytanie, bo żaden z nas nie miał przy sobie wody.
On obwiązał linę wokół stóp i wdrapał się na palmę. Nie taką zwykłą, małą. Miała 20 metrów. To mniej więcej wysokość ósmego piętra. Bez żadnych zabezpieczeń dotarł na sam szczyt, śpiewając Hakuma Matata i po chwili uciekałem przed spadającymi kokosami.
[full_size]
[/full_size] [full_size] [/full_size] [full_size]
[/full_size] [full_size]
[/full_size] [full_size]
[/full_size] [full_size] [/full_size]
Małpki
Pan rzuuw twierdził, że są brzydsze nawet od niego, ale chyba potwory z Prison Island bardziej straszą.
W okolicy kręciło się trochę turystów, ale żaden z nich nie podszedł do małpek. Wszystko fotografowali z bezpiecznej odległości, co trochę mnie zdziwiło, bo z daleka to średnio je widać, a nie są to tygrysy, żeby nie można było włożyć im obiektywu do gardła. Wszedłem więc w te zarośla, obawiając się jedynie węży i trochę się z małpkami podroczyłem.
Dopiero potem dowiedziałem się, że podchodzenie do nich na bliższą odległość niż 2 metry jest bardzo ryzykowne. Można złapać jedną z tych dziwnych chorób, ale znacznie pewniejsze jest, że to małpa złapie ciebie i już nie wypuści. Są dosyć niebezpieczne, zwłaszcza, gdy ktoś wyciąga do nich rękę, udając, że ma w niej czekoladki.
Dziś widząc fotki ze śliną kapiącą na moje buty, pomyślałem, że głupi to zawsze ma szczęście. Czasami lepiej nie wiedzieć.
[full_size] [/full_size] [full_size] [/full_size]
Popisałbym trochę więcej o tych ludziach, ale zostawię to sobie na kolejny tekst, w którym przeniesiemy się do miasta, bo widzę, że po kilku godzinach przerwy włączono internet. Jak będę miał trochę szczęścia to może nawet uda mi się opublikować ten tekst. A potem lulu i pobudka przed świtem. Doskonale tu sypiam. O 22:00 (polskiego czasu to 20:00) jestem już średnio przytomny i nawet nie zwracam uwagi na gekony zjadające karaluchy tuż pod moim łóżkiem. Jest mi obojętne też, ile robaczków ułoży się do snu obok mnie i czy te włochate pająki krążące pod sufitem są zabójcze. Powiadam wam – zasnąć tutaj nie spryskując się OFF-em, to szczyt odwagi, a w ciągu paru dni zużyłem dwie wielkie pojemniki „Hita”, ich tutejszego środka owadobójczego, którego muszę zabrać do Polski. Jest tak zabójczy, że jak się spryska nim chatę, to nawet ptaki z balkonu uciekają, a z drzew spadają liście.
Ogólnie fajnie jest. Jest mi happy.